25.07.2009 - bardzo leniwie spędzony dzień. właściwie to głównie w basenie i nad basenem. nie, nie opaliłam się, skąd. moja skóra owszem, przyjmuje słońce. ale na dwa sposoby - albo leżę plackiem przez tydzień, wysmarowana filtrem. lub też wystarczą dwa dni, bez filtra. na mnie dwudziestka działa mniej więcej jak bloker. najbardziej opaliły mi się ręce, do rękawka, przez szyby w aucie, w drodze DO. i po drogach w trakcie. ten dzień taki leniwy, bo chwilę wcześniej podjęliśmy decyzję, że rezygnujemy z Bordeaux i okolic i na następny tydzień zostajemy w Prowansji. jest tu TYLE niesamowitych miejsc, że i w dwa tygodnie nie mamy szans zobaczyć ułamka tego, co ta część Francji ma do zaoferowania...
26.07.2009 - dzień 9 podróży. dzień na starożytność. Nimes i Pont du Gard. niedziela. upalna, a jakże. Nimes kompletnie wyludnione. zapewne ludzkość wybyła na plaże. a ta, która nie wybyła, niewątpliwie jest w parku i gra w bule:
26.07.2009 - dzień 9 podróży. dzień na starożytność. Nimes i Pont du Gard. niedziela. upalna, a jakże. Nimes kompletnie wyludnione. zapewne ludzkość wybyła na plaże. a ta, która nie wybyła, niewątpliwie jest w parku i gra w bule:
ale to później było (i nawet jeden pan spytał, czy jestem żurnalist, ale nie, nie byłam).
zwiedzanie zaczęliśmy od rzymskiej areny z początków ery. po drodze była. wrażenie jest dość dziwne, kiedy tak się chodzi korytarzami wokół, i myśli, kto tu wcześniej...
zwiedzanie zaczęliśmy od rzymskiej areny z początków ery. po drodze była. wrażenie jest dość dziwne, kiedy tak się chodzi korytarzami wokół, i myśli, kto tu wcześniej...
Francuzi natomiast kompletnie się nie przejmują. w środku areny ustawili wielką konstrukcję, scena, krzesełka, nagłośnienie - musi tam mocno dudnić podczas koncertów. u nas żaden konserwator zabytków by się nie zgodził, "bo się rozpadnie". więc oni albo mają lepszą konserwację i zabezpieczenia, albo po prostu mają gdzieś.
jeśli na arenie nie odbywa się akurat koncert, to jest szansa, że odbywa się corrida. w jednym z pomieszczeń można obejrzeć stroje torreadorów i filmiki z walk.
kolejna po arenie była Maison Carree - rzymska świątynia, w której jest muzeum archeologiczne - na moje nieszczęście akurat nieczynne, bo w wakacje odbywał się tam pokaz trójwymiarowego filmu o historii Nimes. bardzo fajnie zrobiony, za pierwszym razem lekko mnie odrzuciło, jak ten orzeł mi tak prosto w twarz...nigdy nie byłam na filmie 3D. z Maison Carree potuptaliśmy do, ale jak się później okazało, tylko w kierunku Tour Magna. przez wielki park (ten wyżej, z bulami). po drodze - też staroć - świątynia Diany:
dalej fontanienki, baseniki, schody, ścieżynki. w górę i w górę. i gdzie ta cholerna Tour Magna jest? no cóż, gdzieś niewątpliwie. ale tam już nie dotarliśmy. przeszliśmy się za to uliczkami różnych cesarzy, bo miała być brama rzymska, ale jej nie było, za to była katedra, Notre-Dame-et-St-Castor.
za katedrą ciekawa ni to fontanna, ni to wodospadzik, przy którym próbowali swoich sił ci chłopcy, którzy skaczą po ścianach. trochę czułam się dziwnie, bo dość podejrzanie wyglądali, a te uliczki jakieś takie...boczne. ale nic to. potem jeszcze galeria z drucianym bykiem w pomieszczeniu kaplicy. o, tej kaplicy:
zdjęcie wewnątrz też mam, ale jest kiepskie. może podciągnę. bo jest interesująco. może potnę i pokadruję, zrobię kolaż. nie wiem, czemu, ale to miejsce - Nimes - podobało mi się najmniej. może przez to wyludnienie? dziwnie było i czułam się mało przyjaźnie, jakaś kiepska aura. opuszczałam bez żalu (w przeciwieństwie do takiego Esterelu na przykład, czy też malutkich przydrożnych miasteczek z tym ich niezwykłym urokiem). późnawo już było, ale pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Pont du Gard - rzymski akwedukt zbudowany w I w. p.n.e. robi wrażenie, oj...
przy okazji dowiedzieliśmy się, gdzie są wszyscy mieszkańcy Nimes i okolic, którzy nie grali w parku w bule - są nad Gardem tuż przy akwedukcie. opalają się, pływają, a niektórzy odważni skaczą ze skałek do wody:
w drodze powrotnej spotkaliśmy ważkę. albo ważka spotkała nas. ładna.
dalej fontanienki, baseniki, schody, ścieżynki. w górę i w górę. i gdzie ta cholerna Tour Magna jest? no cóż, gdzieś niewątpliwie. ale tam już nie dotarliśmy. przeszliśmy się za to uliczkami różnych cesarzy, bo miała być brama rzymska, ale jej nie było, za to była katedra, Notre-Dame-et-St-Castor.
za katedrą ciekawa ni to fontanna, ni to wodospadzik, przy którym próbowali swoich sił ci chłopcy, którzy skaczą po ścianach. trochę czułam się dziwnie, bo dość podejrzanie wyglądali, a te uliczki jakieś takie...boczne. ale nic to. potem jeszcze galeria z drucianym bykiem w pomieszczeniu kaplicy. o, tej kaplicy:
zdjęcie wewnątrz też mam, ale jest kiepskie. może podciągnę. bo jest interesująco. może potnę i pokadruję, zrobię kolaż. nie wiem, czemu, ale to miejsce - Nimes - podobało mi się najmniej. może przez to wyludnienie? dziwnie było i czułam się mało przyjaźnie, jakaś kiepska aura. opuszczałam bez żalu (w przeciwieństwie do takiego Esterelu na przykład, czy też malutkich przydrożnych miasteczek z tym ich niezwykłym urokiem). późnawo już było, ale pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Pont du Gard - rzymski akwedukt zbudowany w I w. p.n.e. robi wrażenie, oj...
przy okazji dowiedzieliśmy się, gdzie są wszyscy mieszkańcy Nimes i okolic, którzy nie grali w parku w bule - są nad Gardem tuż przy akwedukcie. opalają się, pływają, a niektórzy odważni skaczą ze skałek do wody:
w drodze powrotnej spotkaliśmy ważkę. albo ważka spotkała nas. ładna.