wtorek, 10 listopada 2009

11.

tym razem będą same zdjęcia rzeczywiście z-drogi. tam, pomiędzy, i z powrotem. mało słów, dużo obrazu. TAM jechaliśmy przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię i Włochy. POMIĘDZY, to głównie węższe drogi departamentalne, rzadziej krajowe, i tylko, gdy musieliśmy - autostrady. góry w rozmaitym wydaniu. kamienne domy. cyprysy, buki. Z POWROTEM - tylko Francja i Niemcy, Alzacja i Lotaryngia są miejscem, które kiedyś - koniecznie. urzekające.
lubimy niemieckie autostrady: a szwajcarskie jeszcze bardziej. za te widoki... no, do pewnego momentu lubimy, bo nagle te wysokości, przepaści, wiadukty i mosty, tunel, a po wyjeździe z tunelu most nad rzeką, która jest tak nisko, że właściwie to prawie jej nie widzę. ręce mi się trzęsą, pocą i nie za bardzo mogę robić zdjęcia. ale się staram. nieostre, ale daje pewien pogląd na sytuację: a tu - szwajcarskie krówki Milki: i pocztówkowy widoczek z czerwoną kolejką: romantiko wodospado:
a tu już wille Lazurowego Wybrzeża: i nicejski hotel (bo nam przyszło do głowy, że chcemy pojechać Corniche D'or, która się okazała być drogą idącą centralnie przez nadmorskie miasta i ich centra, stąd - jechaliśmy bez mała promenadą w Nicei...):
na miejscu odpuściliśmy autostradom. po pierwsze - to chyba najdroższe autostrady, jakimi przyszło mi jeździć. nasz a-czwórka to pikuś, w porównaniu z 20 EUR za 200 km odcinek między Aix en Provence a Lyonem. plus sakramencki korek przed wjazdem do Lyonu. który to korek skończył się całkiem niespodziewanie. staliśmy, staliśmy i staliśmy, a potem nagle dojechaliśmy do tunelu, i koniec korka. pusto. jeden samochód przed nami, jeden za nami, ze dwa na sąsiednich pasach - JAK??
ale ale, wracając do tematu dróg miejscowych. wszędzie góry. drogi w górach, drogi z widokiem na góry, skały, zakręty, panoramy z winnicami w roli głównej:

kamienne domy z błękitnymi okiennicami:
mostek, z ostrzeżeniem - jednocześnie na moście mogą być maksymalnie 3 pojazdy!, mostek ma jedną mijankę, na której zamieniamy się miejscami z półciężarówką - ona sama może robić za dwa mniejsze auta...
a to jest widok na największe słone jezioro. właściwie zatoka z wąskim przesmykiem łączącym z morzem. wzdłuż tego kanału wszędzie statki, łódki, barki, żurawie, dużo wodnego sprzętu:
muszę przyznać, że po Francji jeździ się rewelacyjnie. mają dobrze rozbudowaną sieć dróg, większość tubylców wybiera autostrady, jak pokazało zagęszczenie aut. my staraliśmy się wybierać albo drogi krajowe, biegnące zazwyczaj równolegle do autostrad, albo departamentalne, przecinające miasta, miasteczka i wioski. a czasem zdarzały się całkiem cienkie nitki, wiodące np. przez podmiejskie dzielnice...trudno je nazwać willowymi, ale - widać takie tam wille bywają, całkiem inne, niż u nas. przepiękne. kamienne, z kolorowymi okiennicami, na czerwonej prowansalskiej ziemi, otoczone drzewami, kutymi bramami, ale nie koszmarnymi borostworami. zazwyczaj bramami, na których widać czas i historię. wille często otoczone winnicami - wszak niejednokrotnie przemierzaliśmy prowansalską drogę wina...

z drogi powrotnej zdjęć jest niewiele. prowadziłam do niemieckiej granicy, a to przecież ja jestem naszym nadwornym fotografem. więc - tylko taki niewielki kolaż ukwieconych rondek, znaków drogowych czy po prostu - płotów Lotaryngii.

byłam w wielu miejscach, podobało mi się w wielu miejscach, z chęcią bym wróciła do wielu miejsc. ale jeszcze nigdy nie czułam, że to jest to miejsce, TO. że mogłabym tam żyć. tam bym mogła. jeśli się uda, to na pewno tam wrócę. na dłużej.


10. Aix/Provence/France'09

no i niestety, przyszedł taki dzień, który był ostatnim w całości spędzonym w Prowansji, eh. mam nadzieję, że ostatnim w tamtej podróży, nie ostatnim w ogóle.
środa, 29.07.2009 - 12 dzień podróży.
szczerze mówiąc, nie chciało się nam ruszać bardzo daleko, a że Aix en Provence mieliśmy pod nosem, a do tej pory tylko przejeżdżaliśmy przez, czy obok, zatem.
kolejne urocze prowansalskie miasteczko. kolejne wąskie uliczki, stare kamienice, małe urokliwe placyki z fontannami.
punkt pierwszy: Cathédrale St-Sauveur.


ktoś wie może, co to za święty, ten Sauveur? źródła podają, że katedrę budowano od piątego do piętnastego wieku. z początków budowy zachowało się pięknie rzeźbione baptysterium.

rzecz dziwna, którą widziałam właściwie po raz pierwszy - podwójne organy. nie, jak zwykle, nad wejściem, naprzeciw ołtarza, ale po bokach głównej nawy.

później przeszliśmy do krużganków. bardzo pięknie rzeźbione głowice kolumn - między innymi wszyscy ewangeliści ze swoimi atrybutami, sceny biblijne itd.

chcemy wyjść - i zonk. okazuje się, że tu wejście tylko z przewodnikiem. który wpuszcza grupę i zamyka bramę...to by było świetne, ale niestety przewodnik mówił po francusku. siedzieliśmy więc pół godziny, zamknięci (przewodnik dokładnie omawiał każdą kolumienkę...).

w przewodniku wyczytałam, że jest muzeum dekoracji teatralnych, gobelinów itp. czemu nie - tym bardziej, że było obok katedry. słona opłata, za, jak się okazało 4 sale z gobelinami. albo jesteśmy ślepi i nie znaleźliśmy wejścia do sal z dekoracjami teatralnymi. ale chyba trzeba by było przenikać przez ściany. a dopytać nie ma kogo, bo przecież PO FRANCUSKU!!
trudno. nie mam żadnego zdjęcia gobelinów, bo cerbery krążyły i "nonono".
pokrążyliśmy chwilę po mieście, i trafiliśmy na wisienkę na torcie Aix - wystawę obrazów Cezanne'a i Picassa. o, tę: http://www.aixenprovencetourism.com/uk/aix-picasso-cezanne.htm
wystawa wspaniała. chociaż nieznośna ilość osób odwiedzała, właściwie - przepychanka. ale warto, naprawdę.
wystawa chyba krąży, więc gdyby ktoś akurat trafił, polecam.

i do hotelu. cóż zrobić. przed nami ostatnia prowansalska noc.
bu.
a taki widoczek z okna hotelowego był...:

poniedziałek, 2 listopada 2009

9. .../Provence/France'09

jedenaście. coraz bliżej wyjazdu, eh...
28.07.2009 - wycieczka przypadkowa, w całości. i fartownie niezwykła. znaczy - M. któregoś dnia przeglądał na recepcji gazetkę, i tam było jakieś miasteczko, ładne, chyba Eyguieres. a może nie? Eygalieres? ale chyba nie Eyragues? wszystkie trzy w odległości kilku kilometrów. jedziemy zatem. cóż, do Eyguieres. ale tam - hmm, nic specjalnego. ot, miasteczko, ładne, stare, ze starym kościołem, placykiem. ale nie, to nie to było na zdjęciach. dooobra, odpuśćmy, pojedźmy do Saint-Remy. a po drodze - gdziebądź. o, Eygalieres. o, jakaś ciekawa wieżyczka... no to siup. pusty, rozgrzany parking u stóp miasteczka, czy wioseczki. chyba ze 40 stopni w cieniu. chustka na głowę, aparat w łapki. zaczynamy pod kościołem, źródła mówią, że XII wiek. kto ich tam wie...

a potem pod górę. przez uliczki pomiędzy kamiennymi domami, pod którymi to domami siedzieli tubylcy i popijali coś zapewne zimnego. kapelusze, chustki, brzęk szklanek i cykad, ten specyficznie pachnący upał.

i dalej pod górę, i jeszcze. i znów to kompletne zdziwienie, że Francuzi nic sobie nie robią z budynków piętnasto-, szesnastowiecznych. że one sobie stoją samopas. bez kontroli. stoją, i można wchodzić, obchodzić, dotykać.

do tego niebieskie niebo z drobnym barankiem chmur...
dookoła winnice i góry.
a pod stopami spieczona ziemia. taka ziemia, że tylko węży wypatrywać...
na szczęście, żadnego nie było. za to ważki, mnóstwo ważek. i w końcu dobrze widoczna cykada. a także - słabo widoczny, wtopiony w trawy konik polny.
tak, zdecydowanie takie miejsca są dla mnie. chciałabym tam żyć. gorąco, cicho, choć nieustannie głośno, gęsto, setki mieszających się ze sobą zapachów, potęgowanym upalnym powietrzem...
ale miało być Saint-Remy, tak? o, jak dobrze, że dziób autecka w cieniu...choć i tak w pierwszej chwili uderza żar ze środka. klima na full i jedziemy. trafiamy na końcówkę sjesty, muzeum zapachów jeszcze zamknięte. więc spacerem po mieście, znów uliczki na szerokość rozłożonych ramion. (nieświadomi, co to oznacza, nie zwracamy uwagi na to, że WSZYSCY jedzą - jak się później okaże, należało właśnie wtedy też usiąść i zjeść. bo potem jedzenie w knajpach dopiero od 19. taka przerwa między 16 a 19 - you want eat? no. only drink. ale że ke?)

jak wszędzie - stoiska z miodem, z powidłami, pomarańczowe, figowe, znów pęki lawendy, mydełka.
ooo, jaki śmieszny!:

idąc śladem pana z czachą trafiamy na muzeum Van Gogha, w którym nie ma ani jednego oryginalnego obrazu Van Gogha, ale za to jest niesamowita pani, mówiąca przepiękną angielszczyzną. widocznie zmęczona samotnością w tym miejscu, zatrzymuje nas na dłuższą pogawędkę. i koniecznie, koniecznie obejrzyjcie projekcję o Van Goghu. o tym, jak żył i tworzył w Saint-Remy i okolicach. co prawda, angielskie tłumaczenie jest szczątkowe, ale obrazy powiedzą wszystko. oglądamy projekcję, oglądamy reprodukcje. a potem idziemy piaszczystą ścieżką, wzdłuż której mistrz kiedyś siedział ze sztalugą i pędzlami. wszystko wygląda już inaczej, niż on widział, tu budynki, a tam już nie ma tych drzew. ale czasem jeszcze widać cyprysy, łan zboża.
idziemy, bo chcemy zobaczyć łuk triumfalny z czasów Oktawiana Augusta. i te ruinki z IV i V wieku pne., greckie jeszcze. mauzoleum z lat 30 naszego wieku. o, są jakieś ruinki, rzeczywiście. hmm, ale takie nie opisane, to, czy nie to? dalej, dalej...chyba nie, bo strzałka informuje, że Glanum jeszcze dalej, po lewej. wchodzimy do oszklonego budynku. bilety...czemu takie drogie? za kilka ruinek? ale co tam, w końcu przyjechaliśmy zobaczyć, ten łuk, ruinki i w ogóle. nabywamy bilety, a z nimi wręczają nam plan...parę hektarów pozostałości po starożytnej osadzie, zamieszkanej jeszcze przed naszą erą, najpierw przez Greków, potem przez Rzymian.fragmenty domów, sklepów, świątyń, grobowców, łaźni z pozostałościami systemów podgrzewania wody. jak dla mnie - wiadomo - obłęd w ciapki!poza tym okazało się, że ten łuk i to mauzoleum stoją sobie całkiem osobno, ot tak, przy drodze:
jak dobrze, że "do" nie szliśmy główną drogą, bo ominęłaby nas taka niezwykłość. po przejściu najpierw "ścieżki Van Gogha", a potem całego Glanum, padamy z nóg, i niestety, brak nam już sił, żeby podejść jeszcze do dawnego klasztoru, w którym mieścił się szpital, gdzie Van Gogh mieszkał przez ostatnie miesiące i gdzie dokonał żywota. a podobno są tam piękne krużganki, i jest dwunastowieczna kaplica. cóż, następnym razem... wróciliśmy do centrum miasteczka, i właśnie wtedy okazało się, że drinks only. no to - jeszcze tylko muzeum zapachów, szumnie tak nazywane, bo był to raczej duży sklep z naturalnymi perfumami, kremami itp. w kosmicznych cenach. nic ciekawego, szczególnie po Grasse. taki to był, przypadkowy, przedostatni dzień w Prowansji, chlip.