28.07.2009 - wycieczka przypadkowa, w całości. i fartownie niezwykła. znaczy - M. któregoś dnia przeglądał na recepcji gazetkę, i tam było jakieś miasteczko, ładne, chyba Eyguieres. a może nie? Eygalieres? ale chyba nie Eyragues? wszystkie trzy w odległości kilku kilometrów. jedziemy zatem. cóż, do Eyguieres. ale tam - hmm, nic specjalnego. ot, miasteczko, ładne, stare, ze starym kościołem, placykiem. ale nie, to nie to było na zdjęciach. dooobra, odpuśćmy, pojedźmy do Saint-Remy. a po drodze - gdziebądź. o, Eygalieres. o, jakaś ciekawa wieżyczka... no to siup. pusty, rozgrzany parking u stóp miasteczka, czy wioseczki. chyba ze 40 stopni w cieniu. chustka na głowę, aparat w łapki. zaczynamy pod kościołem, źródła mówią, że XII wiek. kto ich tam wie...
a potem pod górę. przez uliczki pomiędzy kamiennymi domami, pod którymi to domami siedzieli tubylcy i popijali coś zapewne zimnego. kapelusze, chustki, brzęk szklanek i cykad, ten specyficznie pachnący upał.
i dalej pod górę, i jeszcze. i znów to kompletne zdziwienie, że Francuzi nic sobie nie robią z budynków piętnasto-, szesnastowiecznych. że one sobie stoją samopas. bez kontroli. stoją, i można wchodzić, obchodzić, dotykać.
do tego niebieskie niebo z drobnym barankiem chmur...
dookoła winnice i góry.
a pod stopami spieczona ziemia. taka ziemia, że tylko węży wypatrywać...
na szczęście, żadnego nie było. za to ważki, mnóstwo ważek. i w końcu dobrze widoczna cykada. a także - słabo widoczny, wtopiony w trawy konik polny.
tak, zdecydowanie takie miejsca są dla mnie. chciałabym tam żyć. gorąco, cicho, choć nieustannie głośno, gęsto, setki mieszających się ze sobą zapachów, potęgowanym upalnym powietrzem...
ale miało być Saint-Remy, tak? o, jak dobrze, że dziób autecka w cieniu...choć i tak w pierwszej chwili uderza żar ze środka. klima na full i jedziemy. trafiamy na końcówkę sjesty, muzeum zapachów jeszcze zamknięte. więc spacerem po mieście, znów uliczki na szerokość rozłożonych ramion. (nieświadomi, co to oznacza, nie zwracamy uwagi na to, że WSZYSCY jedzą - jak się później okaże, należało właśnie wtedy też usiąść i zjeść. bo potem jedzenie w knajpach dopiero od 19. taka przerwa między 16 a 19 - you want eat? no. only drink. ale że ke?)
jak wszędzie - stoiska z miodem, z powidłami, pomarańczowe, figowe, znów pęki lawendy, mydełka.
ooo, jaki śmieszny!:
idąc śladem pana z czachą trafiamy na muzeum Van Gogha, w którym nie ma ani jednego oryginalnego obrazu Van Gogha, ale za to jest niesamowita pani, mówiąca przepiękną angielszczyzną. widocznie zmęczona samotnością w tym miejscu, zatrzymuje nas na dłuższą pogawędkę. i koniecznie, koniecznie obejrzyjcie projekcję o Van Goghu. o tym, jak żył i tworzył w Saint-Remy i okolicach. co prawda, angielskie tłumaczenie jest szczątkowe, ale obrazy powiedzą wszystko. oglądamy projekcję, oglądamy reprodukcje. a potem idziemy piaszczystą ścieżką, wzdłuż której mistrz kiedyś siedział ze sztalugą i pędzlami. wszystko wygląda już inaczej, niż on widział, tu budynki, a tam już nie ma tych drzew. ale czasem jeszcze widać cyprysy, łan zboża.
idziemy, bo chcemy zobaczyć łuk triumfalny z czasów Oktawiana Augusta. i te ruinki z IV i V wieku pne., greckie jeszcze. mauzoleum z lat 30 naszego wieku. o, są jakieś ruinki, rzeczywiście. hmm, ale takie nie opisane, to, czy nie to? dalej, dalej...chyba nie, bo strzałka informuje, że Glanum jeszcze dalej, po lewej. wchodzimy do oszklonego budynku. bilety...czemu takie drogie? za kilka ruinek? ale co tam, w końcu przyjechaliśmy zobaczyć, ten łuk, ruinki i w ogóle. nabywamy bilety, a z nimi wręczają nam plan...parę hektarów pozostałości po starożytnej osadzie, zamieszkanej jeszcze przed naszą erą, najpierw przez Greków, potem przez Rzymian.fragmenty domów, sklepów, świątyń, grobowców, łaźni z pozostałościami systemów podgrzewania wody. jak dla mnie - wiadomo - obłęd w ciapki!poza tym okazało się, że ten łuk i to mauzoleum stoją sobie całkiem osobno, ot tak, przy drodze:
ale miało być Saint-Remy, tak? o, jak dobrze, że dziób autecka w cieniu...choć i tak w pierwszej chwili uderza żar ze środka. klima na full i jedziemy. trafiamy na końcówkę sjesty, muzeum zapachów jeszcze zamknięte. więc spacerem po mieście, znów uliczki na szerokość rozłożonych ramion. (nieświadomi, co to oznacza, nie zwracamy uwagi na to, że WSZYSCY jedzą - jak się później okaże, należało właśnie wtedy też usiąść i zjeść. bo potem jedzenie w knajpach dopiero od 19. taka przerwa między 16 a 19 - you want eat? no. only drink. ale że ke?)
jak wszędzie - stoiska z miodem, z powidłami, pomarańczowe, figowe, znów pęki lawendy, mydełka.
ooo, jaki śmieszny!:
idąc śladem pana z czachą trafiamy na muzeum Van Gogha, w którym nie ma ani jednego oryginalnego obrazu Van Gogha, ale za to jest niesamowita pani, mówiąca przepiękną angielszczyzną. widocznie zmęczona samotnością w tym miejscu, zatrzymuje nas na dłuższą pogawędkę. i koniecznie, koniecznie obejrzyjcie projekcję o Van Goghu. o tym, jak żył i tworzył w Saint-Remy i okolicach. co prawda, angielskie tłumaczenie jest szczątkowe, ale obrazy powiedzą wszystko. oglądamy projekcję, oglądamy reprodukcje. a potem idziemy piaszczystą ścieżką, wzdłuż której mistrz kiedyś siedział ze sztalugą i pędzlami. wszystko wygląda już inaczej, niż on widział, tu budynki, a tam już nie ma tych drzew. ale czasem jeszcze widać cyprysy, łan zboża.
idziemy, bo chcemy zobaczyć łuk triumfalny z czasów Oktawiana Augusta. i te ruinki z IV i V wieku pne., greckie jeszcze. mauzoleum z lat 30 naszego wieku. o, są jakieś ruinki, rzeczywiście. hmm, ale takie nie opisane, to, czy nie to? dalej, dalej...chyba nie, bo strzałka informuje, że Glanum jeszcze dalej, po lewej. wchodzimy do oszklonego budynku. bilety...czemu takie drogie? za kilka ruinek? ale co tam, w końcu przyjechaliśmy zobaczyć, ten łuk, ruinki i w ogóle. nabywamy bilety, a z nimi wręczają nam plan...parę hektarów pozostałości po starożytnej osadzie, zamieszkanej jeszcze przed naszą erą, najpierw przez Greków, potem przez Rzymian.fragmenty domów, sklepów, świątyń, grobowców, łaźni z pozostałościami systemów podgrzewania wody. jak dla mnie - wiadomo - obłęd w ciapki!poza tym okazało się, że ten łuk i to mauzoleum stoją sobie całkiem osobno, ot tak, przy drodze:
jak dobrze, że "do" nie szliśmy główną drogą, bo ominęłaby nas taka niezwykłość. po przejściu najpierw "ścieżki Van Gogha", a potem całego Glanum, padamy z nóg, i niestety, brak nam już sił, żeby podejść jeszcze do dawnego klasztoru, w którym mieścił się szpital, gdzie Van Gogh mieszkał przez ostatnie miesiące i gdzie dokonał żywota. a podobno są tam piękne krużganki, i jest dwunastowieczna kaplica. cóż, następnym razem... wróciliśmy do centrum miasteczka, i właśnie wtedy okazało się, że drinks only. no to - jeszcze tylko muzeum zapachów, szumnie tak nazywane, bo był to raczej duży sklep z naturalnymi perfumami, kremami itp. w kosmicznych cenach. nic ciekawego, szczególnie po Grasse. taki to był, przypadkowy, przedostatni dzień w Prowansji, chlip.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz