czwartek, 20 sierpnia 2009

6. Grasse/Provence/France'09

24.07.09. dzień siódmy podróży, piąty na miejscu. powiem tak - nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji. ani TAKIEJ trasy. na ten dzień zaplanowaliśmy Grasse i muzeum perfumiarstwa. Elżbieta ustawiona, jedziemy sobie drogą krajową na wschód. we Francji istnieje naprawdę rewelacyjnie rozbudowany system dróg (szczegółowo będzie w notce podsumowującej), autostrady, równolegle do nich drogi krajowe, obok wiją się departamentalne, i te ostatnie przecinają cały kraj we wszystkich możliwych kierunkach. do Grasse planowaliśmy jechać krajówką. prowadzę ja, ale po jakiś 40 minutach się przesiadamy, coś mi jest nie tak. za piętnaście minut okazuje się, że to coś to intuicja. bowiem zaraz po zamianie miejsc za kierownicą Elżbieta mówi "skręć w lewo". cóż robić, skręcamy. droga się zwęża. krajobraz zmienia, z platanowej alei wjeżdżamy pomiędzy obłędne sosny piniowe. coraz bardziej sucho, popękana ziemia. droga jakby lekko się wznosi. póki co - lekko.


w oddali pojawiają się jakieś dziwne, czerwone skały. póki co jeszcze nie wiemy, że wkrótce zaczną się przybliżać.


a zaczną. bo oto nagle droga zaczyna się zwężać jeszcze bardziej. tak mniej więcej na szerokość półtora auta. i zaczyna się też ostro wznosić. zakręt za zakrętem. ograniczenie do 70. ZERO zabezpieczenia. żadnej barierki, nic. czasem pojawiają się kamienne słupki 30cm wysokości, albo kawałek drewnianej deski, służący za ochronę. wyżej i wyżej, widoki nieziemskie, wokół czerwone góry. (jak dobrze, że mam ten wewnętrzny głos, który kazał mi przesiąść się na fotel pasażera. bo ja się straaasznie boję wysokości, i myślę, że gdybym prowadziła, to jechałabym 10 na godzinę i byłoby zabawnie. albo bym stanęła i się popłakała. tak, takie miewam reakcje. zresztą M. powiedział, że czuł się jak w Colin McRae Rally na przykład - trasa identyczna, tylko jak spadniesz ze zbocza, to niestety nie ma kolejnego życia, hehe).


o! punkt widokowy...i następny! zatrzymujemy się. wysiadłam z auta, i...coś niesamowitego. niezwykłego. obłęd. stoi człowiek sam. wokół czerwone skały. stopni...nie wiem, ile. tak z 50 na słońcu? powietrze aż gęste, pływające przed oczami. wrzeszczące cykady. i ten zapach. zapach ziemi, kamieni, sosny, upału. piękne piekło.


coś niesamowitego. jedno z piękniejszych przeżyć. bałam się, tak, bałam się jak jasna cholera tej drogi. ale - nie zobaczyć, nie poczuć masywu Esterel - nie można. najlepiej by było przejechać od samego wybrzeża, bo Esterel ciągnie się od morza, mniej więcej prostopadle do brzegu. może następnym razem?
taka trasa, całkowitym przypadkiem!
och, jak wiele w tej podróży szczęśliwych przypadków, dzięki którym zobaczyliśmy rzeczy, których się nie spodziewaliśmy. będzie jeszcze o tym, będzie.

no i tak o - dotarliśmy do Grasse. a Grasse - zaplątane w plakaty informujące o święcie jaśminu - niestety w kolejny weekend (szkoda, szkoda!). gęstwina kolonialnych budynków, niby-bloków, wąskie uliczki, podjazdy, zjazdy. w końcu jakiś parking, niedaleko Muzeum Perfumiarstwa. świetne miejsce - koniecznie trzeba, jeśli ktoś wybiera się w te okolice. pierwsza sala, a właściwie pokoik. wchodzisz - całkowicie ciemno, nagle włącza się projektor - film, muzyka. i zapach, z jakiegoś miejsca wydobywa się zapach, bardzo przyjemny (mnie to pachniało moim uuukochanym czarnym adidasem). siedzi się na krzesełku, ogląda obrazy - droga nocą, pola, kołyszące się łany traw, owoc ociekający sokiem. bardzo przyjemne. przy wyjściu z pokoju na ścianie wiszą gablotki "do wąchania" - jest cynamon, jakieś egzotyczne drewno, anyż...potem mini-oranżeria z roślinami używanymi w perfumiarstwie, obok pojemniki z suszonymi kwiatami czy nasionami (niestety część dopiero w przygotowaniu). dalej - już trochę bardziej jak w zwykłym muzeum - od starożytnych palet kosmetycznych, przez pierwsze szklane flakony, alabastrowe amfory, kryształowe buteleczki, wachlarze i inne dziwne rzeczy, związane z urodą jako taką.
(o na przykład takie buty!)

w każdej sali - niespodzianka - dziwne metalowe pudełko z rurką i przyciskiem. należy przystawić nos do końca rurki i przycisnąć przycisk - wydobywa się zapach. w każdym pudełku inny - róża, pomarańcza, lawenda, coś, co pachnie jak szafa mojej Prababci - słodko, dusząco...
schodzimy na parter - a tam - całe oprzyrządowanie do ekstrahowania zapachów. miedziane kadzie, beczki, szklane naczynia z esencjami.




w jednej z sal stoi urządzenie podobne do automatu z colą, ale ma monitor, przyciski i dużo dziurek. można sobie skomponować własny zapach. na dotykowym monitorze wybieramy składowe - alkohole, utrwalacze i esencje zapachowe. każdy wybrany element jest prezentowany "zapachowo" przez dziurki. uwaga - niektóre są obrzydliwe! a na końcu pachnie to, co powstało z naszej mieszaniny. aha - gdyby ktoś chciał z dzieckiem, to w każdej sali jest mały monitor dotykowy z opisami dostosowanymi dla dzieci, sporo kolorowych obrazków, wyjaśnień, co to są zapachy, jak się robi perfumy, itp.

mało w tym muzeum okien, a te, które są, wyglądają jak obrazy:



a na samym końcu czeka nas sprawdzian - wiszą sobie pojemniczki z czymś, w czym skondensowane są różne zapachy, a obok tego tabliczki, na których można potem sprawdzić, co to był za zapach. różne są - na przykład zapach jesieni, kamienia czy ciasteczek cynamonowych. i hit - zapach krowiego łajna...jako pierwszy - M. się naciął, bo nie spojrzał najpierw na obrazek, tylko powąchał...oj!

znamienne w Prowansji jest, że z 90% muzeów wychodzi się przez przymuzealny sklep. nie inaczej było i tu - nabyłam kadzidełka - wetiwer i coś jeszcze, nie pamiętam, co. tylko DLACZEGO nabyłam TAK MAŁO? pachną przepięknie, nie jak indiashop, czyli wszystkie dostępne u nas.

jeszcze krótki spacerek po mieście:
po Grasse planowaliśmy pojechać do odległego o kilka km muzeum ze starymi samochodami. niestety przewodnik podawał tylko, że jest to "aire" czyli obszar przy autostradzie obok miasteczka takiego i takiego. niestety, w tym miasteczku była też uliczka o nazwie identycznej, jak to "aire", i tam też poprowadził nas GPS. chyba możliwie najbardziej pokręconą drogą, najpierw przez środek Grasse:
(droga na szerokość półtora auta, z czego "jeden" zajmują samochody stojące na poboczu, "pół" zostaje dla jadącego - całe szczęście, że ta akurat jednokierunkowa była, ale podobne są tam i dwukierunkowe. oczywiście ostry spadek, standard. po jakimś czasie człowiek się przyzwyczaja i przestają się pocić dłonie z nerwów):
a tu widać takie murki. za tymi murkami jest droga, i tak, owszem, ona tak zakręca. 360 stopni w miejscu. zakręty trzeba brać na dwa-trzy razy, inaczej nie ma szansy się złożyć. dla ułatwienia, albo ostro pod górę, albo spory spadek.
jak już przejechaliśmy Grasse, to trafiliśmy w jakieś kompletne francuskie zadupie, to znaczy drogę prawie polną, po czym się okazało, że hm, dalej jest dzielnica willowa z normalnym dojazdem, ale Elżbieta ma fantazję...


zrobiło się strasznie późno, i jak w końcu znalazłam (najprawdopodobniej) właściwe miejsce na mapie, to nie było sensu. więc przejechaliśmy jeszcze górą nad Cannes (w zatoce stał jakiś olbrzymi wycieczkowiec, zdjęcie mam, ale kiepskie, daleko i widać jak przez mgłę). to jest dopiero miejsce...takich domów to szczerze mówiąc - jeszcze nie widziałam. zresztą, nie bardzo jest z czym porównać, bo przecież nie z naszą polską modą na pseudopałacyki...

środa, 19 sierpnia 2009

5. Camargue/Provence/France'09

podróży dzień szósty, 23.07.09. Fuveau - Camargue - Saintes-Maries de la Mer - Aigues Mortes - Fuveau
to był TEN dzień, który postanowiliśmy spędzić na plaży, nad morzem. w końcu Lazurowe Wybrzeże zobowiązuje. i to właśnie TEGO dnia zaszło słońce.

od początku - przewodnik mówi - Saintes Maries, najładniejsze plaże, piasek, cudnie pięknie i w ogóle.
to jedziemy. przez Camargue - krainę bagien, byków, koni i flamingów. winnic, rzecz jasna - też. polecam bardzo pochodzące z tego rejonu wino szare (odmiana różowego, ale kolor raczej łososiowy, zgaszony - wino rośnie tam na piasku i nigdy nie wybarwia się zbyt mocno, stąd kolor i nazwa), myśmy mieli akurat Franc du Pied - bdb. i jeszcze jedno tam polecam - czekoladę do smarowania pieczywa z różnymi dodatkami. człowiek nieobyty, wziął tylko jeden słoiczek z pomarańczami, i cierpi do dziś. była jeszcze z gruszkami, bananami...naprawdę warto nabyć.

a na miejscu, hmm.
po pierwsze - piasek jest. jakiś taki ciemnobury. plaża...szerokości jednopasmowej ulicy. mała, krótka. za to sporo kamiennych nabrzeży i falochronów. woda czyściutka, ale dość chłodna. fale. bo wiatr, prawda, przyszedł. i chmury nawiał. w momencie, jak weszłam do wody, brrrrrrr. wytrzymałam z godzinę, jako zwierzę wodne chciałam uzyskać jak najwięcej, ale naprawdę zmarzłam. wylazłam z wody i siedziałam zawinięta w ręcznik.

o, tak było właśnie:
zebraliśmy się w końcu, bo nijak nie wyglądało na to, że ma się zmienić. po 10 minutach spaceru w kierunku samochodu...oblało nas słońce. chmury rozgonione.ale - o nie. nie. na plażę nie wracamy. spakowaliśmy manatki, niedaleko jest Aigues Mortes - miasteczko z prawdopodobnie X wieku, z którego Ludwik IX wyruszył na krucjatę. z tego okresu zachowały się mury miejskie i wieże, w których więziono hugenotów na przykład (ta wieża na zdjęciu poniżej), he he. miasteczko ładne, pełne - jak zwykle - wąskich uliczek i bardzo starych budynków. senne i gorące.

wtorek, 18 sierpnia 2009

4. Avignon/Provence/France'09

22.07.09. Fuveau - Salon de Provence - Avignon - Fuveau szósty dzień podróży. w końcu trzeba by do Avignonu - wszyscy kazali, nie ma wyjścia. ale - nie można tak wprost, dlatego po drodze jako punkt pośredni zadajemy naszej Elżbiecie (tak tak! trzeba się było jakoś dogadać z GPS'em, więc dostał własne imię) Salon de Provence. w Salon jest grobowiec Nostradamusa i zamek z muzeum uzbrojenia. niestety, mimo jasno określonych godzin otwarcia kościoła z grobowcem drzwi pozostawały ciągle zamknięte na głucho. natomiast do zamku się dostaliśmy, muzeum szczególnie spodobało się M., rzecz jasna.

z zamkowych murów widać dachy...i bardziej nowoczesne elementy krajobrazu.


a wewnątrz na przykład:


w Avignonie tłoczno, najpierw ogromny problem ze znalezieniem kawałka miejsca do zaparkowania. oczywiście Elżbieta poprowadziła nas do samego centrum, aż za mury miejskie. parkingi zakorkowane, zero szans. odjechaliśmy od centrum, ok, jest miejsce, ale zero informacji - płatne? niepłatne? nikt wokół nie ma kwitków parkingowych, zostawiamy samochód jak jest. kilkuminutowy spacer średnio ciekawą okolicą, i...znaleźliśmy się w jakimś totalnym szaleństwie, wariactwie, labiryncie. w tym wszystkim - tłum ludzi w dziwnych strojach, perukach, maskach, wymalowanych, krzyczących, śpiewających, tańczących. i plakaty, wszędzie plakaty, na ulicach, na ścianach, płotach, drzewach.
w lipcu w Avignon jest festiwal teatrów - wszelakich.
atmosfera rozpusty, zabawy, winokobietyśpiew.

czy się zgubiliśmy w tym wszystkim po drodze do pałacu papieży? ALEŻ!



były tak niesamowite, że spytałam, czy mogę im zrobić zdjęcie:


a to już pałac papieży, od wewnątrz. taką kapliczkę mieli, skromną:


i od zewnątrz:


a ten pan się prezentował pod pałacem, myślałam, że jakaś kobra mu wyjdzie, ale nic.


za to ma kopytko.

3. .../Provence/France'09

21.08.09 Fuveau - gdzieś? - Apt - Gordes - Senanque - Fuveau

drugi dzień na miejscu - pierwszy dzień aktywności jakiejkolwiek. plan główny to miasteczko Gordes, zbudowane na skale. ale - ze po drodze było nie mniej ciekawie...:

nie mam pojęcia, co to za miasteczko. po prostu - zauważyliśmy z samochodu ładny kościółek, zatem trzeba się było zatrzymać. i połazić.



...są takie pewne rzeczy, których zdjęcia nie uchwycą. weszliśmy między zabudowania. przechodząc koło jednego z okien poczułam zapach świeżo smażonej cebulki - w jednym z otwartych okien stał stół, a nad nim sympatyczny brodacz przyrządzał coś niewątpliwie smakowitego. w tle - jakaś stara francuska piosenka. i dzwon, który właśnie zaczął bić. taka sekunda, moment - do zapamiętania. w tej uliczce. gdzieś na końcu po lewej.



aha, kościół - który nas tu ściągnął. na tabliczce napis, w wolnym tłumaczeniu: "chroń mieszkańców wioski przed dżumą" i data - 1720 r.

niestety miasteczko trzeba było w końcu opuścić, chociaż po tych sennych, wąskich uliczkach, niesamowicie upalnych, mogłabym tak łazić i łazić bez końca. ale w perspektywie Gordes, a po drodze jeszcze Apt. w Apt jest jedenastowieczny kościół, dwie wieże - z szesnastego i osiemnastego wieku, bardzo wąskie uliczki i mały ryneczek z fontanną. jest też sjesta, a jakże. w całej Prowansji jest, i nie są to jakieś sztywno określone godziny, skąd. nawet w jednym mieście, na jednej ulicy nie ma jednolitych godzin przerwy, może być 12-14, może być 13-15.30 - zależy od widzimisiów właścicieli i już, żadnych zasad i reguł. a jak turysto nie wiesz, to twój problem.


opuszczamy Apt. droga idzie ciągle pod górę i w dół, zakręt na zakręcie. ale tu jest w miarę szeroko, jak na możliwości francuskiej prowincji. będzie o tym później, oj będzie... w końcu wjeżdżamy na sporą górę i już przed zabudowaniami widzimy jeden za drugim ustawione przy poboczu samochody - dojechaliśmy do Gordes. ze 45 stopni w słońcu. widok z góry na winnice i góry dookoła. tam, w Prowansji, wszędzie są jakieś góry. mniejsze lub większe pasma, niskie, wysokie, zielone, czerwone...one też znajdą swoje miejsce na tym blogu, w opisie drogi do i przez. teraz zatem Gordes. urocze. ładne. odświeżone, zadbane. zauważyłam, że im mniejsza miejscowość, tym ładniejsza, tym bardziej dba o swój wizerunek. te typowo turystyczne, które każdy i tak na pewno odwiedzi, są odrapane, brudne, niezadbane. a Gordes...:
a przecież z Gordes jest rzut beretem do opactwa Senanque, to koniecznie! rzeczywiście - bajkowo i pocztówkowo. i ten - dosłownie - huk pracujących w lawendzie pszczółek!