sobota, 14 maja 2011

24. Cadiz/Spain'11

a to już Kadyks. dziwne miejsce. hajłeje jak w Nowym Jorku, wszystkie pod kątem prostym, szerokie, równe. stara część natomiast całkiem inna - wąskie uliczki między bardzo wysokimi kamienicami, niewiele w niej słońca, bo niemal nie dociera na dół. za to promenada nad oceanem, ogrody - coś pięknego. i draceny smocze! obłęd! dla porównania - pod drzewem stoi M.a tak w ogóle to mogłabym siedzieć tylko na ławce i patrzeć w wodę.

woda ma w sobie coś hipnotyzującego, jak płomienie w kominku - można patrzeć, i patrzeć, i patrzeć...

a tu już pomieszana i poplątana architektura - minaret obok katedry, kopuły i wieże
.

w drodze powrotnej mieliśmy przygody pogodowe - czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. za plecami góry, dosłownie ZALANE promieniami słońca, wszystko, nawet powietrze, było złote. coś nieprawdopodobnego.natomiast przed nami - ciemność, czerń, ołowiane chmury, pioruny walące jeden przez drugiego. deszcz. tęcza. a nawet kilka tęcz. oraz: uciekające kurczaki (80 km za ciężarówką wiozącą klatki z kurczakami to coś wyjątkowo nieprzyjemnego, dla większości zmysłów:/).

23. Jeres de la Frontera/Spain'11


Jerez. mekka sherry.
ale zanim samo miasto - otóż czasem sobie człowiek jedzie, zwykłą drogą krajową, a nagle zza zakrętu ukazuje mu się taki widok:
natychmiast trzeba się zatrzymać, zawrócić, niekoniecznie zgodnie z przepisami, i zatrzymać się pod tą bramą. warto było...

samo Jerez jest urocze.
ale - czy udało nam się zwiedzić którąś z tamtejszych bodeg? zapomnijcie.
Jerez leży niemal 300 km od Malagi, więc mimo, że wyjechaliśmy dość wcześnie, na miejsce dotarliśmy po 13. a od 13 - wiadomo. SJESTA.
liczyliśmy jednak, że - ale zanim przebyliśmy centrum miasta, robiąc po drodze milion zdjęć, zrobiła się 14.15. stanęliśmy przed bramą bodegi - a tu, TADAM, ostatnie wejście było o 14. trudno...ale żeby chociaż kupić sherry! skąd. ani pół sklepu z trunkami.
szlagbyto.

no cóż. samo miasteczko niesamowicie mi się podobało. upał, wąskie uliczkistare wieże wyzierające zza każdego rogu.czasem pomiędzy zburzonymi murami starej kamienicy można znaleźć ciekawostkę:
nad miastem góruje ogromna katedra (niestety, jak większość hiszpańskich kościołów, zamknięta, godziny zwiedzania bliżej nieokreślone). kojarzyła mi się trochę z Paryskimi Notre Dame czy St. Eustache


polubiłam...

wtorek, 10 maja 2011

22. Gibraltar/Spain'11

najpierw słońce, potem deszcz.
czyli - Gibraltar.
wjechałam.
tym czymś

na tą cholerną skałę.
oczywiście stałam w środku, z zamkniętymi oczami, kurczowo trzymając za rękę M. a na górze było...

bardzo daleko na dół;)

tak daleko, że zanim zeszliśmy, zdążyła się zacząć burza i pierwsze krople nas zmoczyły.
oraz dzika Afryka

i maupy były, dużo maupów!

maupy robiły maupie figle.

w mieście natomiast były koty.

rudy się przyszedł przytulić, czarny zachowywał dystans.

oraz zamek jeszcze był.

i jeszcze był meczet, na samym końcu Gibraltaru (ale mam kijowe zdjęcie, więc nie pokażę;)).

piątek, 6 maja 2011

21. Nerja+Ronda/Spain'11

tym razem - zbiorczo dwie wycieczki z dwóch dni: Ronda i Nerja.
cóż...nie można powiedzieć, żeby w trakcie tych dwóch podróży pogoda nas rozpieszczała.
wyjechaliśmy do Rondy przy lekkim zachmurzeniu, przejechaliśmy obłędną serpentyną (nawet M. mówił, że przepaście robią wrażenie, wiec co ja miałam powiedzieć???), na dość spotych wysokościach (w pewnym momencie, wcale nie najwyższym, tabliczka powiedziała, że jesteśmy na 1200 m. n.p.m.). a do tego wszystkiego mocno księżycowe góry.
zajechaliśmy na miejsce - i wtedy zaczęło kapać. oczywiście mimo deszczu obejrzeliśmy sobie "pęknięcie" w ziemi, nad którym zbudowano Rondę i jej piękny most:na przeczekanie weszliśmy do muzeum - takiego miejscowego muzeum "szwarc, mydło i powidło", ale okazało się być niezwykle ciekawe. zbiory obejmowały masę staroci - zegary, maszyny do szycia, telefony, aparaty foto i kamery (obłędne!), a przy okazji także kilka narzędzi tortur, oryginalnych! z czasów Inkwizycji. trochę strasznie było to oglądać i czytać, w jaki sposób...brrr.gdy wyszliśmy z muzeum okazało się, że deszcz nie przeszedł, to znaczy - przeszedł. w kolejną fazę - ulewy;) podjęliśmy próbę spaceru:

ale szybko uciekliśmy do auta. droga powrotna nie była już tak emocjonująca, bo główna, szeroka, serpentyny nie tak imponujące - i dobrze, bo popadywało, ściemniało się, ogólnie nieprzyjemnie. na południu Hiszpanii, wbrew moim przypuszczeniom, jest bardzo mało winnic, za to wszędzie, dosłownie WSZĘDZIE rosną drzewa oliwne.
do Nerji wyjechaliśmy w słońcu.
pierwszym punktem była jaskinia - nigdy nie byłam w jaskini (poza Mroźną w Tatrach, ale to jakby nie ta skala).
bardzo ciekawie, chociaż mnie zawiodło, że korytarze z malowidłami z epoki kamienia nie są dostępne. więc - niedosyt spory, bo ja kocham takie. myślałam, że może kogoś omotam;)), ale niestety z osób dostępnych był tylko ochroniarz na wejściu i pani robiąca zdjęcia, żadnego badacza albo innego wariata - szkoda. niemniej - jaskinia ogromna (w środku znajduje się największa na świecie naturalna kolumna, ma 32m. wysokości, a w podstawie 13x7m. - została wpisana do Księgi Rekordów Guinessa):

wyszliśmy na zewnątrz - o dziwo, nadal świeciło słońce. jednak w ciągu kilkunastu chwil, kiedy przejeżdżaliśmy z obrzeży do centrum miasteczka, zdążyło się zachmurzyć i zaczęło pokapywać. krótki spacer, ot - nadmorski kurort, chyba nie chcę wiedzieć, co się tam dzieje w szczycie sezonu i pogody...
ciekawe koty tam mają;)

w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się pod centrum handlowym celem dokonania zakupów w Carrefourze. wchodzimy - słońce. wychodzimy - burza, pioruny, ulewa, masakra totalna. wot - Costa del Sol, prawda;)