czwartek, 15 października 2009

8. Marseille/Provence/France'09


28.07.2009 - podróży dzień 10. kierunek - wybrzeże. port. a jak port i wybrzeże, to wiadomo - Marsylia. w poniedziałkowe południe koszmarnie zapchana. wszyscy jeżdżą jak chcą, nikt się nie trzyma pasów, wolna amerykanka i miliony skuterów między autami. parkingi drogie jak pies. ale cóż, w takim mieście, o którym krążą w przewodnikach i opisach legendy, nie chcemy zostawiać autka gdzie popadnie.

krążymy przez chwilę, przed oczami pojawiają się różne obrazki, na przykład takie:

całkiem przypadkiem okazuje się, że zaparkowaliśmy tuż przy porcie.

korzystając z okazji portu udajemy się na If, wyspę, która kiedyś była więzieniem. i Hrabia Monte Christo tam więziony był. postać jak wiadomo - fikcyjna, ale wszystko nawiązuje, cóż, taka już uroda ściśle turystycznych miejsc. po drodze - ciekawe widoczki:


stateczek zasuwa, jestem cała w soli, włosy potargane wiatrem. twierdzę - więzienie widać z daleka:

a przy kamiennym molo - nieopisane kolory morza:

więzienie oblegane przez tłumy. spotykamy krajanów, ale chyba nie bardzo mamy ochotę na zawieranie znajomości - wnioskując z ich rozmowy interesują się głównie opalaniem i tym, gdzie pójdą wieczorem na imprezę. oraz gdzie popłyną jutro na plażę. dla nas to jakby sprawy drugo, może nawet trzeciorzędne.
ze stateczka w drodze powrotnej oglądam sobie port od strony morza, z widokiem na miasto:

wysiadamy i idziemy sobie połazić. trochę pod górę, jeszcze dalej pod górę. po drodze - śmieszny hotel - niby pełen ekskluzif, ale w takim położeniu, że basen staje się trochę jak z Big Brothera - z położonej powyżej ulicy można sobie wszystko oglądać. strasznie niekomfortowo wg mnie. no i dzielnica - niby w samym centrum, ale taka typowa portowa, brudna i dość brzydka.

trafiamy w końcu na kościół - opactwo Św. Wiktora - ogromne, surowe, z wysokimi wieżami.

co niespotykane - mają ulotki po polsku!!!, a po drugie - krypty. re-we-lac-ja. zawsze się lubowałam w tego typu miejscach, stare, tajemnicze, lekko śmierdzące wilgocią. i takie tam zabytki, z początków naszej ery. niczym nie zabezpieczone, przez nikogo nie pilnowane. kto by się tam przejmował rzeźbionymi kawałkami marmuru, nie?

trochę miałam dziwne wrażenie, bo kiedyś czytałam taką książkę, "klątwy, mikroby i uczeni". i tam było o zabójczych grzybach z krypt i grobowców. a tu grzybka było pod dostatkiem, szczególnie na podłogach. trochę ble. ale cóż, ciekawość silniejsza, więc wlazłam, gdzie się tylko dało wleźć.
i oczywiście pomacałam, co się dało pomacać. takie mam zboczenie, że mnie ciągnie do miziania starych kawałków muru, rzeźb...

(tego pyszczka nie dotykałam, trochę jednak ten grzybek mnie wystraszył)

o, a tu jeszcze taka migawka portowego podwórka...

Marsylia - na pewno niedostatecznie jeszcze przeeksplorowana. na pewno miejsce, do którego trzeba wrócić, choćby po to, żeby zjeść tę ich słynna zupę rybną z wkładką - bouillabaise. bo niestety tym razem zabrakło czasu, a i budżet zaczynał się intensywnie napinać.
samo miasto jest brudnawe, dość zaniedbane, tłoczne, gęste, z wszechogarniającym zapachem morza. ale z wyczuwalną atmosferą. nie wiem jeszcze, jaką, ale coś w powietrzu wisi.

poza tym - południe Francji, ale chyba i południe Europy w ogóle - zamyka swoje kościoły. o tyle mnie to zdziwiło, że w Paryżu o dowolnej porze w dowolnym miejscu można było wejść, obejrzeć, często posłuchać muzyki organowej. a zarówno tu, jak i na przykład w Madrycie - wszystko pozamykane, ewentualnie, ale nie wszędzie - wyznaczone jakieś godziny zwiedzania, ale nie zawsze rzeczywiście wtedy można było się dostać do środka.